czwartek, 30 sierpnia 2012

Festiwal Smaku w Grucznie 2012 - migawki

Gruczno. Żeby mu się lepiej przyjrzeć warto pojechać w innym niż festiwalowym czasie, posłuchać bzyczących pszczół i odpocząć na łonie natury.
W czasie festiwalowym ludzi jest bardzo dużo, atmosfera zupełnie inna - pachnie chlebem, wędzonymi mięsami, jest trochę za głośno, ale bardzo wesoło. I upalnie - już trzeci rok z rzędu. Najdłuższe kolejki prowadzą do naturalnych lodów z Koronowa, piwa z browaru Amber i napojów - tłoczonych soków i fantastycznego napoju na bazie syropu z kwiatów czarnego bzu od pana Hieronima Błażejaka (z lodem, który był na wagę złota;)). Uwielbiam tam jeździć - próbować serów i miodów, wybierać chleb i nalewki. To jest po prostu święto dla wszystkich, którzy uwielbiają jeść tradycyjne i naturalne pyszności... raz w roku, w niepowtarzalnym klimacie Gruczna.



Ulubione miejsce? Alejka serów - im więcej mam gotówki tym więcej kupuję... Rancho Frontiera, Kozie Łomnickie, Osada Burego Misia, Sery Grądzkie od pana Marka itd. Można tam wydać majątek.
W tym roku do mojego peletonu smaków dołączył także chleb serwatkowy - delikatny i wyjątkowy oraz zaskakująco pyszna polędwiczka miodowa od J.M. Spychalskich. Takie rarytasy trudno tak po prostu kupić, więc w przyszłym roku koniecznie zaplanujcie sobie podróż na prawdziwe święto smakoszy - do Gruczna.


Oto kilka tegorocznych migawek:

Można było zobaczyć takie uśmiechnięte twarze :) W tym roku pod namiotem dzieci mogły wziąć udział w ciekawych warsztatach - m.in. z tym panem.

Moja ulubiona alejka... Zdjęć mało, dużo próbowania. Znów nie kupiłam koziej chałwy (skończyła się). Pan Rusłan z Rancha Frontiera jak co roku uśmiechnięty :) Bardzo bardzo lubię to stoisko.










Chleby na liściach chrzanu, wielkie bochny zakwasowców i serwatkowy chleb, o którym już wspominałam... i jak tu zrezygnować z tak dobrego pieczywa?  :)





Nalewki od pana Hieronima Błażejaka to klasa sama w sobie. Jeśli będziecie mieć okazję kiedykolwiek ich spróbować to polecam (chociaż bywają mocne:)). My uwielbiamy np. nalewkę z kwiatów czarnego bzu.



Oto polędwiczki miodowe - po powrocie żałowałyśmy, że nie kupiłyśmy więcej :)


































Izka upodobała sobie również takie stworzenia do fotografowania... :)


































I ja - chłodzę się napojem z kwiatów czarnego bzu z miętą i lodem (podwójnym:))


































O tym kto w tym roku zdobył nagrody możecie się dowiedzieć np. z bloga Artura.
Małgosi dziękuję za miłe spotkanie i "współprelekcję" na śniadaniu prasowym :)

B jak barramundi

Warsztaty? Gavin Baxter? Olsztyn? Barramundi? Oczywiście, że tak! Dla takich działań zawsze mamy sporo entuzjazmu. I chociaż Izka tym razem nie mogła pojechać to z ja chętnie się zgodziłam - zwłaszcza, że w Olsztynie byłam już kilka lat temu i od jakiegoś czasu chciałam tam znów pojechać, by odwiedzić przyjaciółkę.

W mieście, które nie leży bezpośrednio nad jeziorem lub morzem zdobycie świeżej ryby niemal graniczy z cudem. Są sklepy rybne, w których zazwyczaj nie ma w nich dużego wyboru, więc posiłkujemy się kawałkami łososia na tackach czy ogólnie dostępnymi pstrągami, czasem tylko "polując" na inne gatunki lub prosząc wędkujących znajomych o pomoc. A gdzieś tam są ciekawe ryby, które dopiero można odkryć - lubimy, wręcz kochamy takie odkrycia, zwłaszcza dotyczące ryb i owoców morza. I chociaż barramundi nie była mi tak zupełnie obca, to okazało się, że niewiele o niej wiedziałam.

Ponieważ wszystko miało się zacząć wcześnie rano w sobotę do Olsztyna zaproszono nas już w piątek. W hotelowym pokoju czekała na każdego paczka z fartuszkiem, opiekaczem do grillowania ryb i... australijskim winem. Miłe :)
Chociaż integracji blogerów nie było w planie jeszcze wieczorem spotkałyśmy się z Edytą z bloga Madame Edith, Marysią z Gruszka z fartuszka i Martą z Rybka zwana Martą, by trochę poznać się przed warsztatami :)

Sobota. Pobudka o 7:30, śniadanie o 8:00, a po nim wycieczka do hodowli ryb barramundi, która mieści się w miejscowości Wymój za Olsztynem. Tam, w środku lasu znajduje się ekologiczna hodowla - dwa duże budynki, baseny z wodą, gorąco i parno (prawie 30 stopni) - idealne warunki dla ryb. Zostaliśmy oprowadzeni po całej hodowli i dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawych rzeczy - o samej rybie, która w naturalnych warunkach może ważyć nawet 70 kg, a w hodowlach najczęściej dochodzi do wagi 0,5-1,5 kg, o tym że ryby nie dostają żadnych hormonów i karmione są naturalnymi paszami, oraz że woda jest filtrowana akwaponicznie - tuż obok hodowli są uprawiane zioła i sałaty (bardzo fotogeniczne miejsce:)). Nawet uśmiercanie ryb nie przyprawia o ciarki - ryby są wrzucane do wody z kostkami lodu, która je po prostu usypia. To była niezła lekcja z cyklu - wiesz co jesz.






Bogatsi o sporą dawkę wiedzy udaliśmy się na warsztaty, które odbywały się na świeżym powietrzu - za hotelem, pod dużą altaną. Poprowadził je sympatyczny Gavin Baxter - z pochodzenia Australijczyk, obecnie mieszkający w Polsce szef kuchni restauracji Marriott. Fantastycznie uczyć się od mistrzów :)
Kilka słów o hodowli i dystrybucji opowiedział pan Grzegorz z Global Fish (organizatora warsztatów). Dzięki niemu dowiedzieliśmy się gdzie można kupić ryby (przede wszystkim w Makro, chociaż zdarzają się "rzuty" w niektórych marketach) i jakie plany firma ma w przyszłości.
Gotowałam przy jednym stanowisku z Edith, której w tym miejscu dziękuję za współfiletowanie i towarzystwo :)






Rybę taką jak barramundi fantastycznie można przyrządzić w całości - co jak pokazał Gavin prezentuje się i smakuje całkiem nieźle. Warsztaty jednak skupiły się na filetach - najpierw nauczyliśmy się sami filetować ryby. W przypadku barramundi to naprawdę nie jest trudne, bo jest dosyć zwarta i nie ma żadnych drobnych ości, wystarczy więc oddzielić filety od kręgosłupa i gotowe! W Australii, ze względu na spore rozmiary można ją kupić przede wszystkim w takiej formie.
Przyrządzaliśmy filety w trzech wersjach - jedną w Zaatarze (sumak, sezam, sól morska, tymianek i oregano), kolejną w marynacie z imbirem, trawą cytrynową, czosnkiem, kolendrą, sosem sojowym i chili i trzecią - w świeżych ziołach z cytryną.
Barramundi w Zaatarze podawaliśmy z sałatami i sosem jogurtowo-czosnkowo-miętowym. To był ciekawy smak - lekka kwaskowość sumaku, charakterystyczny sezamowy aromat, lekki sos - po prostu dobra kompozycja.


Najbardziej smakowała mi wersja z imbirem i trawą cytrynową - trochę tajska, ale lubię takie smaki, pod warunkiem, że nie dominuje w niej przyprawa chilli (stąd w naszej wersji nie było go za dużo:)). Ten filet jako jedyny grillowaliśmy w folii, a podawany był w towarzystwie warzyw zgrillowanych z ziołami i oliwą. Pysznie i kolorowo.






Ostatni filet, zamarynowany w ziołach podaliśmy z sałatką z pomidorów, oliwek i kaparów, oraz sałatami skropionymi oliwą. Kompozycja przepyszna! Do tego lekkie, białe wino i nie potrzeba niczego więcej...




Najedzona, z ciepłą dedykacją od Gavina Baxtera w książce "Smaki Świata" mogłam już jechać dalej i wraz z przyjaciółką zwiedzać Olsztyn.
To były dobre warsztaty i za możliwość udziału w nich serdecznie dziękuję organizatorom :)

wtorek, 28 sierpnia 2012

Orientalna zupa z mleczkiem kokosowym, kalafiorem i fasolką

Niemal codziennie dużo pracy, wolny czas kurczy się do niewielkich rozmiarów. Jak znaleźć czas na ugotowanie tego wszystkiego co krąży po głowie? Lista jest długa, inspiracji jest coraz więcej, a my czasem musimy po prostu zjeść coś pysznego i ciepłego :) Ostatnio miałam ochotę na coś lekko orientalnego, Kasi marzyły się krewetki - oto zupa, która zaspokoiła nasze małe pragnienia. Lekko chrupiące warzywa, idealne krewetki, fantastyczny aromat trawy cytrynowej... o to chodziło!


SKŁADNIKI (na 4 porcje):
  • 1,5 l wody
  • 2 łyżeczki soli
  • 2 listki laurowe, 3 ziela angielskie, kilka kuleczek pieprzu
  • 200 g krewetek tygrysich mrożonych
  • sok z cytryny
  • 1 łyżka oleju
  • 3 ząbki czosnku
  • 2 łyżeczki trawy cytrynowej ze słoiczka
  • 1 puszka mleczka kokosowego
  • 2 marchewki
  • 1 średniej wielkości korzeń pietruszki
  • 200 g fasolki szparagowej
  • 350 g kalafiora
  • biała część pora
  • 2 łyżeczki suszonej kolendry
  • świeżo mielony pieprz
  • 2 łyżeczki zielonej pasty curry
  • papryczka chili (opcjonalnie)
  • liski kolendry (opcjonalnie)
  • makaron błyskawiczny chow mein (do podania)

PRZYGOTOWANIE:
Krewetki rozmrozić. Usunąć ogonki i przewód trawienny. Dobrze opłukać i skropić sokiem z cytryny. Do garnka wlać 1,5 zimnej wody, dodać obrane pokrojone na 3 części marchewki oraz pietruszkę (po ugotowaniu zostaną pokrojone w cienkie paski), ziele, listki i ziarna pieprzu. Gotować 10 minut od zagotowania. Następnie dodać oczyszczoną fasolkę szparagową i gotować kolejne 10 minut (w połowie tego czasu dodać również różyczki kalafiora). Warzywa wyjąć, a wywar postawić na palniku, na niewielkim ogniu. Marchewkę i pietruszkę pokroić w cienkie paski.
Na patelni rozgrzać olej, dodać pokrojony w plasterki czosnek, trawę cytrynową i mleczko kokosowe. Podgrzewać do momentu redukcji o 1/3 objętości. Dodać pokrojony w plasterki por oraz krewetki i dusić kilka minut na małym ogniu. Doprawić świeżo mielonym pieprzem oraz roztartą w dłoniach suszoną kolendrą. Zawartość patelni dodać do bulionu wraz z kalafiorem i fasolką, dodać pastę curry, wymieszać, gotować 3 minuty. Pod koniec dodać pokrojoną marchewkę i pietruszkę. Na talerzach podawać z odrobiną chili lub/i listkami kolendry. Podawać z makaronem, np chow mein, który wystarczy zalać wrzątkiem, odczekać kilka minut i odcedzony dodać do zupy.

* jeśli nie macie kolendry suszonej czy świeżej, można użyć natki pietruszki.
* zupa będzie łagodniejsza jeśli dodamy jedną łyżeczkę pasty curry
* aby uzyskać ciekawszy żółty odcień, można dodać do zupy łyżeczkę kurkumy


piątek, 17 sierpnia 2012

Kanapka żuk

Pamiętacie kanapkowego żółwia? Mam dla Was kolejną kanapkową inspirację - żuka :) Na ciepło, z zapieczonym pośrodku bułkowego pancerzyka serem, z pysznym wnętrzem i nóżkami z papryki. Na zabawne śniadanie lub kolację - dla każdego (nie tylko dla maluchów). Uśmiech przy jedzeniu gwarantowany :)

SKŁADNIKI:
  • 2 owalne bułki z makiem
  • masło
  • salami
  • szynka wędzona (lub inna)
  • suszone pomidory
  • mozzarella lub żółty ser
  • kawałek czerwonej papryki
  • plaster ogórka konserwowego
  • majonez
  • czarne oliwki
  • *listki bazylii

PRZYGOTOWANIE:
Bułki rozkroić. Naciąć górne części tak, by umieścić w niej ser. Bułki posmarować masłem, obłożyć salami, szynką, paskami suszonego pomidorami i plasterkami oliwek. Zamknąć. Z papryki zrobić paseczki na nóżki, włożyć pomiędzy wędliny i zapiec bułki do momentu rozpuszczenia sera w temp 180 stopni (ok. 4 minut). W gotowych kanapkach umieścić po plasterku ogórka, odrobinę majonezu i kosteczkę czarnej oliwki jako oczy. Można podawać z listkami bazylii.


czwartek, 16 sierpnia 2012

Pieczony kalafior curry na chrupiącej sałatce z fetą

Ostatnio częściej nas nie ma niż jesteśmy. Intensywny sierpień - pogoda na tyle "przyjemna", żeby nie było nam żal, że nie możemy znów gdzieś pojechać (chociaż...;)). Nie ma obaw przed włączaniem piekarnika, bo ciepło płynące z jego wnętrza zdecydowanie poprawia humor i rozgrzewa dłonie i przy okazji powstaje coś bardzo pysznego... jak pachnące curry warzywa :)

SKŁADNIKI:
  • 1 mały kalafior
  • oliwa z oliwek
  • sól, świeżo mielony pieprz
  • curry
  • 1 mała puszka słodkiej kukurydzy
  • 1 mała papryka czerwona
  • 1 cebulka czerwona lub biała
  • kawałek pora
  • 1 łyżka posiekanego szczypiorku
  • sok z cytryny
  • 100 g sera feta

PRZYGOTOWANIE:
Kalafiora pokroić na 1,5 cm plastry. Posmarować z obu stron oliwą, umieścić na wyłożonej papierem do pieczenia blasze i posypać solą, pieprzem oraz obficie przyprawą curry. Piec 25-30 min w temp. 180 stopni (25 min - będzie bardziej chrupki :)
Odcedzoną z zalewy kukurydzę wymieszać z pokrojoną w drobną kosteczkę papryką, porem i szczypiorkiem. Doprawić do smaku solą, pieprzem, oliwą i sokiem z cytryny. Kalafiora podawać na sałatce z dodatkiem małych kosteczek fety (u mnie takie na 7 mm:))


piątek, 10 sierpnia 2012

Baita - Italiano in Zakopane

Są takie miejsca, do których po prostu chce się wracać - pełne magnetyzmu, stworzone przez ludzi z pasją. Dobrą energię wyczuwa się od progu, od momentu powitania, które wygląda tak, jakbyśmy spotkali się z dawno niewidzianym przyjacielem, a nie "szefem kuchni"... W zasadzie to nie jest restauracja, to dom z pięknym zielonym piecem w kuchni, z drewnianymi meblami, talerzami na ścianach, miękkimi fotelami i drewnianymi stołkami. W dużych słoikach samodzielnie marynowane bakłażany, oliwki i suszone pomidory. Jestem jak paparazzi - nie wiem co najpierw mam sfotografować, a Salvatore mówi - już się przyzwyczaiłem. Cóż, ostatnio byliśmy tam dwa lata temu, tuż po tym jak Baita - Italiano in Zakopane otworzyła swoje podwoje. Od tego czasu zmieniło się tylko trochę wewnątrz i na zewnątrz - atmosfera pozostała ta sama.

Salva sprawnie przemieszcza się między kuchnią, a werandą, w której siedzimy. Tym razem jest tylko z córką, Dominika przyjedzie z Włoch za kilka dni. Rozmawiamy po angielsku, pijemy pyszne białe wino i źródlaną wodę, na stole pojawiają się antipasti: grzanki, oliwki, suszone pomidory, papryki z bułką tartą i kaparami (Peperoni Ammollicati), mus z pieczonych bakłażanów i marynowane paseczki bakłażanów z papryką. Zaczynamy jeść, wszystko tak nam smakuje, że trudno się powstrzymać, by nie wyjeść zawartości miseczek od razu, ale wiemy, że to dopiero początek. Po chwili na stole pojawiają się pieczone plastry bakłażana z bułką tartą i anchois - rozdzielamy je między siebie skrupulatnie, a Salvatore tylko pyta - smakowało? Pewnie! Zaglądam do kuchni - w małym piekarniku zapieka się dla nas puree z ziemniaków z bryndzą i salami - mały akcent polski we włoskiej kuchni, a Salvatore kroi zmrożone mięso na carpaccio, rozgniata żółtka... i powstaje z tego coś niezwyczajnego - carpaccio "gorąco" (z dodatkiem sosu musztardowego). To dopiero wszystkie antipasti... teraz chwila odpoczynku w jedzeniu. Z aparatem wychodzę na zewnątrz. Las, pagórek, niedaleko pasą się krowy, powietrze jest coraz chłodniejsze, słońce powoli zachodzi - jest fantastycznie, gra cicha, włoska muzyka.

Wracam, a na stole pojawia się tagliatelle z sosem Eoliana (z kaparami, oliwkami, anchois, świeżymi pomidorami i bazylią) - duże, soczyste oliwki z pestkami, słony posmak anchois - jest tak jak lubię. Za pół godziny czeka nas jeszcze jedno spaghetti - z suszonymi pomidorami, posypane świeżo startym pecorino... Nie wiem gdzie zmieszczę deser, przecież niedługo również on pojawi się na stole... Zanim to nastąpi Salva częstuje nas jeszcze kilkoma plastrami soczystego, włoskiego melona i figami ze słodkiej marynaty. Macie jeszcze miejsce? Dam Wam coś spróbować... to polędwica z tuńczyka (specjalnie gotowana), pokrojona w plastry posmarowane majonezem - konsystencja i smak przypominają polędwiczkę wieprzową, to nas pozytywnie zadziwia.

Kawa? Espresso, cappuccino? Skoro deser ma być słodki to niech będzie espresso. Kolorowe filiżanki i trzy naczynia z tiramisu pojawiają się na stole. M. uśmiecha się od ucha do ucha - największy miłośnik słodyczy (szepcze, że czekał na to od dwóch lat). Tiramisu kawowe, z opuncją czy może pistacjowe? Zjadam porcję pistacjowego, pozostałe dwa tylko próbuję - wszystkie są pyszne. Tiramisu u Salvatore jest lekkie, biszkoptowe - można się zapomnieć i zjeść aż za dużo. Salva mówi, że chciał zrobić dla nas Delizia al Limone, ale to przynajmniej dwa dni przyrządzania... nic nie szkodzi, może jeszcze przyjedziemy na kawę...
Na zewnątrz już zupełnie ciemno. Na koniec kieliszek limoncello i możemy jechać. Nie wiemy kiedy minęły cztery godziny. Taki czar dobrych miejsc, ciepłych ludzi i pysznego jedzenia. Slow life :)

Salvatore - Grazie! Ci vediamo la prossima volta!








PS. Jeśli będziecie w okolicach Zakopanego/Bukowiny Tatrzańskiej to namiary na to miejsce:
Baita - Italiano in Zakopane, www.italianoinzakopane.pl lub strona na fb: Baita - Italiano in Zakopane

Kolacja degustacyjna (umówiona telefonicznie) to koszt 100 zł od osoby. Można dzwonić do Salvatore lub Dominiki - jego żony.

PS2. Im było ciemniej tym zdjęcia były bardziej żółte, więc za jakość kilku ostatnich (deserów zwłaszcza) przepraszam.